piątek, 30 września 2016

Hollywood

Po całym dniu zabawy, padałam z nóg. Myślę, ze też udzielało mi się ogóle zmęczenie. Od prawie trzech tygodni codziennie zwiedzamy i co chwile się gdzieś przemieszczamy autem. Prowadzimy na zmianę. Choć nie będę ukrywać, że odkąd jesteśmy na zachodzie to wiecej prowadzi M. 

Do Los Angeles dojechaliśmy ok 21:00, 29 września i podjechaliśmy jeszcze do obserwatorium. Widać stamtąd panoramę miasta, która jest nieco inna od tych które dotychczas widzieliśmy w USA. LA rozciąga się we wszystkie strony i jest płaskie. Tylko w jednym miejscu staja może ze 3 wyższe budynki. Reszta to domki wszystkich gwiazd i celebrytów, a one nie są wysokie. To widok dobrze znany z filmów czy teledysków. Bardzo charakterystyczny.W każdym razie wydok jest bardzo ładny. 
Z obserwatorium nie mamy żadnych zdjęć, własnie się zorientowałam. Było już ciemno więc nawet sie nie staraliśmy nic kombinować z aparatami w telefonach. Poza tym chłonęliśmy atmosfere i chwile, nic nam jej nie zakłócało.

Zaraz po tym staraliśmy się znaleźć jakieś miejsce na nocleg w aucie - bezpłatny parking. A to w centrum LA graniczy z cudem. My chyba jednak mamy specjalna opiekę od Tego Na Górze, bo udało nam się znaleźć mieście w jakieś 10 min. Na jednej z ulic, przy jakichś niskich blikach mieszkalnych nie trzeba było płacić:) Nie mogliśmy w to uwierzyć i każdy z nas pytał innych osób czy aby na pewno dobrze rozumiemy tabliczkę. Wszyscy potwierdzili. 
To była bardzo gorąca noc. W LA w ciągu dnia było bardzo ciepło i to udziliło się również w nocy. Jeszcze w aucie to wg było duszno. Czasami sie zastanawiam jak zabawnie musimy wyglądac w tym aucie tacy śpiący na obu siedzeniach...



Nie bardzo rozumiem czemu ludzie tak zachwycają się Los Angeles... Miasto nie jest niczym samowitym. Znane na całym świecie Walk of Fame (Aleja gwiazd), ciągnie się wzdłuż Hollywood Boulevardczyli w nieskończoność. Właściwie ilość tych gwiazd jest tak duża, że tracą przez to na wartości. Bo żeby była jasność gwiazdki są wtopione w chodnik po obu stronach ulicy. 








czwartek, 29 września 2016

Z odwiedzinami u Harrego i Simsonów...

Zacznę od tego, że przed wyjazdem, gdzy ustalaliśmy gdzie będziemy jeździć, każdy z nas miał wypisac najważniejsze swoje punkty programu. I kiedy ja wypisywałam niekończące się listy, bijąc się z myślami racjonalności, że prawdopodobnie i tak nie uda się tego wszytskiego zobaczyć, M wypisał tylko dwa miejsca! Universal Studios i Atcatraz...
Do tego pierwszego to w ogóle nie chciałam jechać. Bo przecież nie po to jadę na drugi koniec świata, żeby pójść do jakiegoś głupiego parku rozrywki! Okazuję się jednak, że powinnam w niej kategoryczny sposób oceniać pomysły Pana M.
Dodam jeszcze, że do samego Los Angeles mnie nie ciągnęło. Dość to dziwne, bo zazwyczaj ciekawość jest zbyt wielka, żeby cokolwiek odpuszczać, ale to miasto spokojnie mogłabym pominąć.
Wracajmy jednak do naszego kolejnego celu...

UNIVERSAL STUDIOS. Jedno z najpopularniejszych parków rozrywki. W Stanach istnieją dwa, właśnie w LA i na Florydzie. Wstęp nie jest tani, jak można się domyślić. M oczywiście znalazł jakieś zniżki na jakichś stronach pośrednich, co pozwoliło nam zaoszczędzić kilkanaście dolarów, jednak nadal cena nie należała do najniższych.
Nie muszę dodawać, że na takie miejsca potrzeba całego wolnego dnia. Dotarliśmy pod park z rana. musieliśmy jeszcze znaleźć parking, bo ten przy parku okazał się wyjątkowo drogi... Naszego Cześka zostawiliśmy przy jednej z ulic, gdzie parking był znacznie tańszy i nie było w cale daleko do parku.



Wydawało mi się, że nie zaskoczy mnie ten park rozrywki, bo przecież byłam już w wielu i to świetnych. Muszę jednak przyznać, że Universal Studios jest inny od tych tradycyjnych. Tam przenosisz się w miejsca które wcześniej oglądałeś na ekranach.
Na mnie część poświęcona Harremu Potterowi chyba zrobiła największe wrażenie (M się ze mną zgadza:). Kojarzycie wioskę Hogsmeade, do której trójka przyjaciół jeździła, żeby kupić słodycze i napić się kremowego piwa? Tam właśnie byliśmy! Przechodząc z witryny do witryny, oglądaliśmy sklepy czarodziejów z miotłami, różdżkami... Nawet krzyczące mandragory... Oboje byliśmy jak dzieci ze światełkami w oczach, wołające " a zobacz jeszcze to". Niesamowite miejsce. Cała ulica składająca się z różnych niespodzianek i atrakcji. Oczywiście nie mogliśmy pominąć punktu pt. kremowe piwo, bezalkoholowe, więc dla każdego.

Witami w Hogmeade :)

Wiem, że zdjęcie nie jest dobrej jakości, ale chciałam pokazać wam te mandragory;) Krzyczące oczywiście.


Dobierając odpowiednią różdżkę u Ollivander'a...

Na końcu tejże drogi wyłaniał się bajkowy obraz Hogwartu. Wejście do środka dopiero było frajdą, bo można tam znaleźć przedmioty i miejsca, które towarzyszyły młodym czarodziejom w ich szkole. Gadające obrazy, tiara przydziału, wejście do gabinetu dyrektora szkoły, to tylko niektóre z atrakcji.  Na końcu zwiedzania zamku czarodziejów, była oczywiście kolejka, którą musieliśmy się przejechać! (i to dwa razy - specjalnie wracaliśmy tam jeszcze pod sam koniec dnia).

Hogwart w całej okazałości.

Przed gabinetem dyrektora szkoły.


Gryffindor! 

W Springfield u Simpsonów też byliśmy. W dodatku na obiedzie. Choć nie będę ukrywać to miasteczko zrobiło na mnie mniejsze wrażenie niż miasto czarodziejów.




Nie będę wyróżniała żadnej kolejki jakoś szczególnie, może za wyjątkiem tej z Parku Jurajskiego. Wyjątkowo dobrze się na niej bawiliśmy. Była nieco straszna, a za razem bardzo się śmiałam. Zatem i Shrek, Minionki, Transformers, Szybcy i wściekli, King Kong sprawiały, że zapominaliśmy o Bożym świecie i po prostu świetnie się bawiliśmy :)

To co mnie ujęło w całym parku to dopracowanie szczegółów całej dekoracji. Wszystko dopięte na ostatni guzik. To sprawia, że nawet niemający dobrej wyobraźni, czują się jak w innym świecie.

Czy ktoś widział tego stwora?? 

Pojazdy Flinstonów :)

Nic dodać nic ująć. Jeśli będziecie mieli okazję, to nie zastanawiajcie się tylko kupujcie bilety i rezerwujcie cały dzień na świetną zabawę. Bohaterowie naszych ulubionych bajek i filmów sprawiają, że przez chwile czujemy się jak dzieci. Myślę, ze to oni przywołują taką ogromną ilość ludzi do tego parku. Aaa, właśnie, nie staliśmy za wiele w kolejkach. To na tyle duży obszar, że taka ilość ludzi nie przeszkadza w zabawie. Poza tym czekanie na kolejne atrakcje często jest również atrakcją, bo twórcy zadbali żeby czekając nie nudzić się, ale wchodził w klimat kolejnego miejsca.

Kilka lat młodsi M&M

środa, 28 września 2016

Tam gdzie czycha śmierć

Czy po tytule domyślacie się jaki był nasz następny punkt? Łatwo też zgadnąć patrząc na mapę.
Tak! Dolina Śmierci.
Czytając o niej przed wyjazdem, myślałam że będzie bardziej przerażającym miejscem. Nie byliśmy tam zbyt długo i też nie zapuszczaliśmy się  w głąb doliny, może dlatego nie była taka straszna.

Dolina Śmierci to miejsce gdzie żyją tylko pojedyncze gatunki zwierząt, takie którym odpowiada upał i susza jakie panują na tych terenach. A może powinnam napisać - takie które potrafią przystosować się do upału i suszy. Są to lwy pustynne, którego widzieliśmy! I głównie ptaki, również drapieżne.

Wspominałam, że nie bylismy tam za długo, bo właściwie przejechalismy przez nią w drodze do LA.
Nie trafiliśmy na aż tak upalny dzień. Jednakże, przeszliśmy się przez moment, żeby zobaczyć lepsze widoki i trzeba przyznać, że powietrze jest tam ciężkie i upalne. Mimo, że słońce nie padało bezpośrednio na nas, częściowo było zasłonięte przez chmury, ale doskonale je czuliśmy.
Poza tym, cała Dolina ma dość nietypowy wygląd, ponieważ nie znajdziecie tam drzew, ani bujnej roślinność... O potoczkach to nawet nie wypada myśleć w takim miejscu. Jedyne co to jak widzicie na zdjęciach, niskie krzewy, zazwyczaj iglaste, bo takowe są w stanie utrzymać w sobie znikomilości wody.

To jedno z najbardziej popularnych widoków na pocztówkach, czy w przewodnikach (przynajmniej my na takowe trafialiśmy). Pagórki, które zdają się nie kończyć, zbudowane z stał i piachu...

Żeby zobaczyć ten widom musieliśmy się nieco wdrapać. W normalnych warunkach nie byłby to wyczyn, ale w Dolinie Śmierci było to męczące. 

Nazwa Doliny zatem jest bardzo adekwatna i mimo, że lubię ciepło to jednak bez przesady;)


Na zakończenie dodam, choć nie ma się czym chwalić, zaraz po wyjeżdzie z Doliny pędziliśmy do pewnego miejsca na jedzonko w specjalnie wybranym miejscu. Nawet trochę nadkładaliśmy drogi, żeby zrobić tam postój. Wymagało to od nas również dużej prędkości, bo bar zamykał się o dość wczesnej porze... i musieliśmy zdążyć. Takie atrakcje jedzeniowe zapewnia nam M. Wiedziałam, jak większość z Was, że M uwielbia jeść (zresztą w tej kwestii bardzo się ze sobą zgadzamy), ale nie sądziłam że przykłada taka wagę do jedzenia, zwłaszcza w czasie podróży. Bardzo mi się to podoba, bo przecież nie pozna się danego miejsca, jeśli nie spróbuje się lokalnej kuchni, więc nie protestowałam, mając nadzieję na pyszności. Zjedliśmy oczywiście tam BBQ - ulubione jedzonko M i muszę przyznać, było warto.

Najedzeni M&M

Viva Las Vegas

Nigdy nie sądziłam, że tak mi się tam spodoba. Jest tak kiczowato, że aż fajnie :)

Las Vegas miasto pieniędzy. Ogromnych pieniędzy.
Jak to M określił, jeszcze przed wyjazdem, są tam tylko ogromne i drogie hotele a w nich kasyna. Ewentualnie kasyna bez hoteli, albo hotele bez kasyn.
I tak rzeczywiście jest, potwierdzam.
Jednak wszystkie szyldy, reklamy, które tam są i świecą po oczach, mają swój urok. Miasto jest zaprojektowane bardzo konsekwentnie - wszystko jest kiczowate i to jest najlepsze.

 Tak przywitało nas miasto...
... po odstaniu odpowiedniej ilości czasu w kolejce...
(Trwało to długo, głównie dlatego, że jakaś para młoda robiła sobie tysiące zdjęć ślubnych po tym napisem. Oczywiście nie kończyło się na parze młodej, najważniejsi goście też musieli zostać uwiecznieni w tym oto miejscu.)

Dojechaliśmy 27.09, popołudniu, tak żeby zjeść jeszcze obiado-kolacje w  Heart Attack Grill, bardzo nietypowym miejscu. Jest to restauracja, która ma przypominać szpital. Wszystkie kelnerki ubrane w seksowne stroje pielęgniarek. Klienci, którzy wchodzą muszą ubrać na siebie piżamy szpitalne. Jeśli zamawiasz wino to dostajesz je w takim woreczku do kroplówki i pijesz je prze rurkę. Ale najważniejsza zasada, jeśli nie zjesz do końca tego co zamówiłeś, to dostajesz lanie. I jak cała knajpa podobała mi się bardzo, tak stresowałam się tym jedzeniem. Pewnie jestem nieco przewrażliwiona, ale to sprawiło, że nie cieszyłam się do końca smakiem. Ciągle myślałam, co będzie jak nie dam rady zjeść? I oczywiście nie dałam rady... Dostałam lanie...

Ja w piżamce, jedząca cheesburgera.

Po tym jedzeniu byliśmy już mocno zmęczeni, przeszliśmy się tylko niedaleko, żeby poczuć klimat. Cóż... Mnóstwo tam barów, sklepów, kasyn. Wszystko nastawione na turystów, czy ludzi, którzy mają wydać pieniądze. Nie jestem pewna, czy w ogóle ktoś tam mieszka na stałe;)


 Kasyno w środku. Nie ma okien, zegarów. Wszystko po to żeby gracze nie kontrolowali mijającego czasu, tylko pochłonęli się w grze, która pochłania przecież ich pieniądze.



Następnego dnia udaliśmy się już na zwiedzanie miasta pieszo.
I tu pojawia się najśmieszniejszy akcent, będąc w jednym mieście Las Vegas, możesz zobaczyć najsławniejsze zabytki i budowle Europy czy Afryki! Bowiem, są tam specjalne obszary, np obszar Włoch z fontanną di Trevi, mnóstwem starożytnych rzymskich rzeźb, oczywiście wykonanych w styropianie, plastiku, czy gipsie. Można znaleźć również Paryż z wieżą Eiffla, czy Egipt ze Sfinksem i piramidą (jak dla mnie najbardziej kiczowate miejsce).





Sami widzicie na zdjęciach, wystarczy pojechać do Las Vegas, żeby zobaczyć najważniejsze budowle świata ;)

W każdym z tych "miasteczek" jest osobne mniejsze centrum handlowe (z najdroższymi sklepami na świecie), osobne hotele i oczywiście osobne kasyna.
Las Vegas to właściwie jedna ulica, którą jak przejdziesz to masz obraz miasta. Reszta to w zasadzie pustynia. Może nie tak od razu, parę mniejszych hosteli i barów, oddalonych od centrum, ale po tych już tylko pustynia ;p

Co ciekawe, przez to, że Las Vegas leży na środku pustyni, wszyscy proszą aby pić tam inne napije, nie wodę. Nie ma jej tam aż tak dużo, więc należy redukować jej zużycia do minimum.

A i jeszcze jedno, miasto robi większe wrażenie nocą. Wtedy dopiero całe to bogactwo boje po oczach!

poniedziałek, 26 września 2016

Dawno temu na dzikim zachodzie... czyli Oatman

Przenieśliśmy się dziś w czasie! Kojarzycie stare westerny z Eastwoodem? Dziś byliśmy w miasteczku z tamtych czasów. 
Ale żeby znaleźć się w tym miasteczku musieliśmy przejechać osławioną drogą 66:) Oczywiście nie różni się ona niczym od pozostałych drug na zachodzie USA, prócz tego że jej nazwę zna cały świat.

Po drodze mijaliśmy stare i nieużywanej już chyba stacje benzynowe i dawne zajazdy na spoczynek.



W Oatman wszystko jest przestarzałe, zniszczone, drewniane, albo zardzewiałe. Miasteczko ma jakieś 200m długości, leży po obu stronach ulicy i to tyle. Zwiedzanie go nie trwało zatem długo, zwłaszcza ze przyjechaliśmy trochę za późno i wszystko było pozamykane. W tym miejscu jest jakieś życie w godzinach od 8 do 17, tylko dzięki turystyce, potem zamiera...
Wyobrażaliśmy sobie jak to musiało być zanim ludzkość stworzyła autostrady i szybkie samochody. Kiedy wszyscy poruszali się konno i na wozach i musieli zatrzymywać się w takich miasteczkach na wypoczynek. Kiedy takie miejsca tętniły życiem i wtedy dopiero miały swój klimat. Ahh pięknie... Czemu jeszcze nikt nie wymyślił maszyny do przenoszenia się w czasie...? 






 Uważam, że te zdjęcia nie wymagają komentarza. Sami widzicie, że aż by się chciało samemu skoczyć na konia i pobyć przez chwile kowbojem, powiedzmy w XIXw. :)
Nie jestem pewna, czy w tym biurze, kiedykolwiek można kogoś spotkać ;p

Rozmarzeni M&M