Alcatraz. Do tego miesca nie było mi tak śpieszno, raczej wolałam zwiedzać miasto, ale M bardzo chciał. Już wiele miesięcy przed wylotem mi mówił, że musimy tam popłynąć. Żeby dostać sie na Alcatraz, które leży na osobnej wyspie, trzeba kupić bilety jakiś miesiąc przed! Później wszytskie bilety są już wykupione. Wiec bądźcie czujni, jeśli planujecie zwiedzanie. My zakupiliśmy wejścia zaraz po rozpoczęciu pracy, ponieważ M rok wcześniej nie dostał się na wyspę i już był mądry. Tym razem nie mógł tego przegapić.
Bilety mieliśmy kupione na 8.10 na najwcześniejszy prom. Zasada jest taka, ze na wyspie możesz siedzieć ile chcesz, aż do ostatniego promu, który odpływa późnym wieczorem. Więc jeśli my odjeżdżaliśmy o 8:00 to mogliśmy tam spędzić nawet cały dzień. Oczywiście, dotarcie na wyspę jest możliwe tylko ze zorganizowana grupa.
Na szczęście na samej wyspie nic nie jest narzucone i można się poruszać samemu, lub wybrać przewodnika. My początkowo posłuchaliśmy wykładu o ucieczkach z więzienia. Następnie przeszliśmy już do głównego budynku więzienia, gdzie dostaliśmy słuchawki w którym słyszeliśmy nagranego przewodnika, który oprowadził nas po budynku.
Więzienie to było najlepiej strzeżonym w całych Stanach. Trafiali tam głównie, uciekinierzy albo ci co nie przestrzegali zasad w innym więzieniach. Tego dnia w Alcatraz był nawet były więzień, który opowiedział kilka słów. On trafił tam, właśnie, ponieważ uciekł z innego więzienia.
Jak wiecie więziono tam Al Capone, króla handlu alkoholem. Był to jeden z pierwszych więźniów w tym osławionym miejscu.
Przez to że więzienie osadzone jest na wyspie, otoczonej wodami, temperatura na niej była niska, jakieś 10 -13 stopni Celsjusza. I przeziębienia i niska temperatura były zazwyczaj przyczyną śmierci więźniów, którzy w złym stanie zdrowia trafiali do szpitala. Panowały tu spartańskie warunki.
CO ważne nie wykonano tam nigdy wyroku śmierci.
Więźniowie swoje cele mogli opuszczać tylko na czas posiłków. I to był niebezpiczny czas dla pilnujących pożądku, ponieważ w jednym czasie tak duża liczba więźniów pojawiła sie w jednym miejscu. Reszte czasu więźniowie spędzali w swoich zimnych celach.
Była tam również biblioteka, z której każdy mógł korzystać do woli. Nie było tam jednak książek o tematyce kryminalnej, więziennej, pornograficznej, sensacyjnej. Książki miały być narzędziem które miało więźniów umoralniać i uspokajać.
Nawet nie wiem ile dokładnie było celi. Ale jak widzicie na tym zdjęciu były aż trzy piętra takich małych pomieszczeń dla więźniów. Więc ilość była ogromna.
Bilety mieliśmy kupione na 8.10 na najwcześniejszy prom. Zasada jest taka, ze na wyspie możesz siedzieć ile chcesz, aż do ostatniego promu, który odpływa późnym wieczorem. Więc jeśli my odjeżdżaliśmy o 8:00 to mogliśmy tam spędzić nawet cały dzień. Oczywiście, dotarcie na wyspę jest możliwe tylko ze zorganizowana grupa.
Wyspa Alcatraz z oddali.
Na szczęście na samej wyspie nic nie jest narzucone i można się poruszać samemu, lub wybrać przewodnika. My początkowo posłuchaliśmy wykładu o ucieczkach z więzienia. Następnie przeszliśmy już do głównego budynku więzienia, gdzie dostaliśmy słuchawki w którym słyszeliśmy nagranego przewodnika, który oprowadził nas po budynku.
Więzienie to było najlepiej strzeżonym w całych Stanach. Trafiali tam głównie, uciekinierzy albo ci co nie przestrzegali zasad w innym więzieniach. Tego dnia w Alcatraz był nawet były więzień, który opowiedział kilka słów. On trafił tam, właśnie, ponieważ uciekł z innego więzienia.
Jak wiecie więziono tam Al Capone, króla handlu alkoholem. Był to jeden z pierwszych więźniów w tym osławionym miejscu.
Przez to że więzienie osadzone jest na wyspie, otoczonej wodami, temperatura na niej była niska, jakieś 10 -13 stopni Celsjusza. I przeziębienia i niska temperatura były zazwyczaj przyczyną śmierci więźniów, którzy w złym stanie zdrowia trafiali do szpitala. Panowały tu spartańskie warunki.
CO ważne nie wykonano tam nigdy wyroku śmierci.
Więźniowie swoje cele mogli opuszczać tylko na czas posiłków. I to był niebezpiczny czas dla pilnujących pożądku, ponieważ w jednym czasie tak duża liczba więźniów pojawiła sie w jednym miejscu. Reszte czasu więźniowie spędzali w swoich zimnych celach.
Była tam również biblioteka, z której każdy mógł korzystać do woli. Nie było tam jednak książek o tematyce kryminalnej, więziennej, pornograficznej, sensacyjnej. Książki miały być narzędziem które miało więźniów umoralniać i uspokajać.
Tak malutka była cela każdego więźnia. Mieściło się tam tylko łóżko toaleta z umywalka i malutki, metalowy stolik. Mnie się to zimno, które tam panowało przypomina jak tylko patrzę na te zdjęcia. Nieprzyjemny ten "pokoik".
Nawet nie wiem ile dokładnie było celi. Ale jak widzicie na tym zdjęciu były aż trzy piętra takich małych pomieszczeń dla więźniów. Więc ilość była ogromna.
Co ciekawe i dla mnie troszkę przerażające, na wyspie mieszali również wolni ludzie, mam tu na myśli rodziny z dziećmi, które uczęszczały do szkół w San Francisco. Wszyscy kojarzymy te wyspę z więzieniem, a to był również dom dla wolnych śmiertelników. Zazwyczaj były to rodziny pracowników więzienia, którzy dzięki temu nie musieli specjalnie przedostawać się na wyspę. Za to dzieci, codziennie musiały dopływać na stały ląd do szkoły. Na szczęście nie jest to aż tak daleko, ale i tak wymagało dużej determinacji.
Byliśmy na wyspie dość długo, a w momencie kiedy czekaliśmy na prom, który miał nas zabrać do miasta, odrzutowce zaczęły wyczyniać jakieś cuda na niebie. Był jakiś pokaz lotów takich szybkich samolotów. Robili dużo hałasu.
Na obiadku byliśmy w sieciówce in-and-out, oczywiście serwującej burgery. M chciał tam pójść i przekonać się, czy dobre. I raczej nie polecamy. Podobne jest to do McDonalda i właściwie niczym się nie wyróżnia.
Zrobiliśmy sobie jeszcze długi spacer po mieście. Wg mam wrażenie, że nie zobaczyliśmy samego centrum miasta. Byliśmy tylko w kilku miejscach. Ja już miałam taki przesyt...
Na zakończenie dnia przejechaliśmy się do miejsca widokowego na Golden Gate. Trafiliśmy akurat na zachód słońca, więc towarzyszyło temu piękne światło. Ostatni wieczór, piękne pożegnanie:)
Widok z wyspy na San Francisco.
Byliśmy na wyspie dość długo, a w momencie kiedy czekaliśmy na prom, który miał nas zabrać do miasta, odrzutowce zaczęły wyczyniać jakieś cuda na niebie. Był jakiś pokaz lotów takich szybkich samolotów. Robili dużo hałasu.
Przy tej okazji udało nam się uchwycić śmieszny widok, kiedy wszyscy dookoła patrzą w niebo, dodatkowo wnosząc ręce do góry, żeby zasłonić oczy przed mocno świecącym słońcem. Jakoś te loty mało mnie interesowały. A ludzie zawsze są ciekawi:)
Na obiadku byliśmy w sieciówce in-and-out, oczywiście serwującej burgery. M chciał tam pójść i przekonać się, czy dobre. I raczej nie polecamy. Podobne jest to do McDonalda i właściwie niczym się nie wyróżnia.
Zrobiliśmy sobie jeszcze długi spacer po mieście. Wg mam wrażenie, że nie zobaczyliśmy samego centrum miasta. Byliśmy tylko w kilku miejscach. Ja już miałam taki przesyt...
Tu na przykład w bardzo fajnym miejscu - Pier 39. To coś w rodzaju bulwaru, który wysunięty jest w morze. Trafiliśmy tam dość przypadkowo, zaraz po wyjściu z promu z Alcatraz i bardzo dobrze. To miejsce w którym handel kwitnie. Mnóstwo kolorowych sklepów i restauracji. Ludzi tam jest ogromna ilość. Nawet chcieliśmy usiąść coś zjeść, ale nie dało się, wszędzie był pozajmowane stoliki. Pewnie udałoby się coś znaleźć, ale w takim tłumie to żadna przyjemność.
I jeszcze jedno, na samym końcu tego bulwaru na słoneczku wylegiwały się foki. To prawie środek miasta, pewnie, że już na morzu, ale jednak. Foczki jednak niczego się nie bały, nawet tych pokazów lotnictwa, bo one cały czas trały, a jak mówiłam robiły straszny hałas.
Na jednej ze sklepowych wystaw, a właściwie wystaw piekarni - chleb w kształcie krokodyla.
To miejsce musicie kojarzyć, jedno z najbardziej popularnych w San Francisco. Lombard Street. Czyli, wijąca się jak rzeka Kolorado, ulica. Teraz służy tylko atrakcji turystycznej, można nią przejechać autem, czy pojazdami jednośladowymi. My przeszliśmy się pod tą ulicę, bez auta. Równolegle do drogi dla pojazdów, jest trasa dla pieszych. Co istotne, na ulicy ruchem kieruje policjant. Jest ona oczywiście jednokierunkowa (zjeżdża się z góry), ale pan kontroluje, żeby odległości między samochodami były wystarczająco duże.
Idziemy równolegle do Lombard Street, na nóżkach.
To zdjęcie nie pokazuje nic wyjątkowego. No, może nas:) Bardzo je lubię i dlatego tu dodaję.
Patrzcie widać na nim też rękę pana co to przewodzi ruchem (po prawej).
To zdjęcie wykonałam już z samochodu, chciałam pokazać, jakie przewyższenia są w tym mieście. Ciągle góra - dół. Nie chciałabym jeździć w nim na rowerze ;)
Na zakończenie dnia przejechaliśmy się do miejsca widokowego na Golden Gate. Trafiliśmy akurat na zachód słońca, więc towarzyszyło temu piękne światło. Ostatni wieczór, piękne pożegnanie:)
To zdjęcie zrobiliśmy jeszcze podczas zachodu, kiedy słońce jeszcze było widoczne za horyzoncie.
A to już jak słońce zaszło. Most jest ładnie oświetlany.
W takich momentach żałowałam, że nie mamy lepszego sprzętu fotograficznego.
A temu zdjęciu towarzyszy śmieszna anegdota, a właściwie dość smutna, bo zdobiliśmy sobie na tle tego widoku małą sesje zdjęciową. Znaczy, zrobiliśmy mnóstwo zdjęć nas razem i każdego z osoba. Ale zdjęcia wyszły beznadziejne. Tu wybrałam jeszcze takie do zniesienia, ale i tak pozostawia wiele do życzenia. Jednakże, chodzi o pamiątkę, a takową mamy. I tak jesteśmy najszczęśliwsi!!!
Wzruszeni M&M