środa, 31 sierpnia 2016

Update z lotniska

Wreszcie doczekaliście się kolejnego posta. Wreszcie znalazłam czas i siłę na napisanie kilku słów.
Znajdujemy się aktualnie na lotnisku w Albany, gdzie czekamy na lot do Miami z przesiadką w Waszyngtonie. Po ciężkiej pracy przez ostatnie tygodnie będziemy mogli teraz bezkarnie poleżeć na plaży :)
Na ten pomysł ośmiodniowego wyjazd wpadł M, oczywiście, ja byłam raczej tą która przejmowała się tym, czy zarobimy wystarczającą ilość pieniędzy. Za bilety lotnicze musieliśmy dopłacić niewielką kwotę, ponieważ oddaliśmy bilety do Los Angeles. Podjęliśmy decyzje, że chcemy na zachód pojechać autem, zatem mogliśmy wykorzystać pieniądze na jakiś lot. Mamy nadzieję że wypożyczenie dojdzie do skutku bez żadnych problemów. Resztę rozpusty - wyżywienie, nocleg, atrakcje zapewnią nam nasze napiwki. I taką mamy radę dla tych, którzy wybierają się do Stanów - by tak jak my zarobić troszkę na podróżowanie po nich - najlepiej pracować jako kelner! Nie dość, że dostaje się regularną stawkę za godzinę, to napiwki, które zostawią klienci, czasem się zdarzy że niemałe, trafiają prosto do Twojej kieszeni. Także najbardziej opłacalna praca w USA - kelnerowanie.
Po wakacjach na Florydzie wrócimy jeszcze na 3 dni do Lake George. Będzie się tam wtedy odbywał car show - zjazd samochodów i motocykli. Sami do końca nie wiemy jak to dokładnie będzie wyglądało. W każdym razie, będzie dużo ludzi, a dla nas to oznacza dużo pracy z czego tylko powinniśmy się cieszyć.

Na teraz to tyle, ale będzie więcej z Miami. Obiecuję! :)

czwartek, 4 sierpnia 2016

dwa dni wolnego!

Ostatnie dwa dni (wtorek, środa) mieliśmy wolne. Wreszcie mogliśmy się wyspać!

Wtorek był dość zwariowany. Wstaliśmy późno i za nim się wyzbieraliśmy to minęło mnóstwo czasu. Wyruszyliśmy ok. 12, ale za nim przyjechał kolejny bus, bo oczywiście pierwszy uciekł nam sprzed nosa, to minęło kolejne 30 nim. Naszym celem był park rozrywki - Great Escape.
Pogoda nie była za wspaniała, lekko kropiło. Chcieliśmy nawet zmienić plany i pojechać do sklepu, ale w tym momencie kropienie ustało...

Wejście do parku mieliśmy darmowe, znów wykorzystaliśmy wejściówkę z naszego Steamboat'a (miejsca pracy). Samo miasteczko nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Oboje byliśmy już w lepszych i większych. Ale wiadomo, fajnie było się oderwać od rzeczywistości. Adrenalina i tak nam podskakiwała, jak wychodziliśmy na coraz to nowe kolejki.
Mnie niestety od samego początku zaczęło mdlić i kręcić się w głowie i raczej kiepsko się czułam. Pomogło mi, to że zaraz poszliśmy do części wodnej. Niestety ta cześć była na otwartym powietrzu. Już widzę minę mamusi jak to czyta. Bieganie w stroju kąpielowym w taką pogodę... Nie byłaby zadowolona. Ale spoko Mamo, żyję i mam się dobrze! Obeszło się bez żadnych przeziębień :)Tak, chwilami było dość chłodno, ale to tylko początkowo.
Na części wodnej w sumie mieliśmy największą frajdę. Spędziliśmy tam jakieś 1,5h. M oczywiście zaliczył najbardziej ekstremalną rurę - mianowicie, wchodzi się do kabiny, zapada się pod tobą podłoga i spadasz w dół pionowo przez moment nie dotykając w ogóle rury. Zjazd trwa dosłownie 2 sekundy, M był zachwycony. Ja nawet nie próbowałam.

Po wyjściu z parku wodnego uświadomiłam sobie, że nie mam telefonu. Moment grozy nie trwał jednak tak długo, bo zaraz zaczęliśmy pytać pracowników, gdzie możemy znaleść rzeczy znalezione i okazało się ze telefon odnaleźli w damskiej toalecie. Jestem szczęściarą jak mało kto!

W drodze powrotnej musieliśmy jeszcze oddać bluzę, którą M kupił przez internet, ale rozmiar okazał się za duży.
Potem została zaproszona przez Lubego do Five Guys, gdzie zjedliśmy obiadokolację w postaci przepysznych hamburgerów. Cóż innego można zjeść...
Jak już mieliśmy serio wracać, wstąpiliśmy jeszcze do Wolmartu, kupić najpotrzebniejsze produkty. Ze sklepu wyszliśmy jednak z nowym członkiem naszej podróży. Przedstawiamy wam Doris! Nie dość że jest milutka i śliczna to dodatkowo ma bardzo przydatną funkcję, mianowicie jest skarbonką. Jak tylko ją zobaczyliśmy, oczywistym było, że już się z nią nie rozstaniemy.

Przedstawiamy wam Doris:) Czyż nie jest słodka? 

Właśnie sobie uświadomiłam, że nie zrobiliśmy żadnych zdjęć w parku. Byliśmy tak zaaferowani kolejkami. I po prostu cieszyliśmy się chwilą.


Środa. Przeszła najśmielsze moje oczekiwania. Zrobiliśmy coś o czym marzyłam odkąd przyjechaliśmy do Lake George. Parasailing. Oto kilka zdjęć, żebyście mogli zobaczyć, czym to się je.

Zostaliśmy przywiązani do spadochronu (czy jak to tak się nazywa). W momencie, kiedy motorówka rusza wznosiliśmy się w powietrze. Oczywiście cały czas byliśmy połączeni z motorówka liną. 



Byliśmy naprawdę wysoko. A jakie piękne widoki z góry. To nasze Lake George jest w naszych oczach jeszcze piękniejsze teraz. 

Tu był moment kiedy panowie, co to prowadzili motorówkę, specjalnie zamoczyli nas w wodzie:) Po chwili znów byliśmy w górze. 



Wiadomym jest, że mam fioła na punkcie latania paralotnią, balonem i takimi innymi, więc było to dla mnie niesamowite przeżycie. Pan M potrzebuje dużo więcej adrenaliny niż ja, więc oczywistym jest, że bawił się równie świetnie.

Podekscytowani, M&M